ELO „Alone in the Universe”
12 Grudnia 2015
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem otwierającą najnowszy album Electric Light Orchestra piosenkę "When I Was a Boy" (wytypowaną słusznie na singiel) ogarnęło mnie dziwne rozczulenie. To jeszcze tak można? Ktoś nagrywa wciąż proste, melodyjne piosenki, bezczelnie idące na przekór modom? Ten utwór przypomina jakiś staroć wzięty wprost z kufra niezrealizowanych pomysłów Paula McCartneya. Rzewna melodia wygrywana na klawiszach i ciepły wokal mają tutaj moc magicznej iskry topiącej lodowe góry.
Taka właśnie jest płyta "Alone in the Universe" - do bólu staroświecka, pretensjonalnie wpadająca w ucho, beatlesowska w każdym calu i... po prostu dobra! Jeff Lynne, niekwestionowany lider grupy, nigdy nie ukrywał swoich muzycznych preferencji i największych inspiracji, a najnowszy album ELO jest kwintesencją popowego, brytyjskiego stylu lat 60. Czasem jednak znajdziemy w tych nagraniach szczyptę urozmaicenia - a to rozfunkowany rytm i soulowe chórki ("Love and Rain"), a to nienachalną pulsację muzyki reggae ("When the Night Comes"), albo powiew elektronicznego klimatu lat 80. ("Alone in the Universe"). Ciekawie prezentuje się też jeden z bonusowych kawałków, wyraźnie ciążący w kierunku country ("Fault Line").
Większość piosenek z powodzeniem mogłaby się znaleźć na pierwszym albumie Czwórki z Liverpoolu. Takie utwory jak "The Sun Will Shine on You" czy "One Step at a Time" to wywoływanie zwiewnych, rozmarzonych i tkliwych muzycznych duchów lat 60. Charakterystycznie dla popu z tamtego okresu brzmią chociażby wysokie chórki w "All My Life". Więcej energii dostajemy w postaci skocznego i lekko rock'n'rollowego "Ain't It a Drag". Czeka nas też romantyczny powrót do czasów presleyowskich ballad ("I'm Leaving You").
Muszę jednak lojalnie ostrzec - kto szuka rockowego pazura, brudu, przesterowanego ciosu w zęby, albo szczypty innowacji, ten powinien trzymać się od płyty "Alone in the Universe" z daleka. Kto chciałby jednak pozwolić sobie na sentymentalny powrót do przeszłości, nie boi się odrobiny tkliwości, czasem i lekkiego bólu zębów z powodu zwiększonej dawki słodyczy, ten niech się nie obawia. Tytuł albumu jest symptomatyczny - Jeff Lynne i jego ELO są melodycznymi i archaicznymi samotnikami w świecie nowoczesnego zgiełku. I chwała im za to!
Paweł Lach
Komentarze